Od przeprowadzki Romelu Lukaku z Goodison Park na Old Trafford minęły dwa lata. Belg może niedługo ponownie przywdziać nowe barwy i związać swoją przyszłość z czarno-niebieską częścią Mediolanu, a klasowego napastnika w Evertonie jak nie było, tak nie ma. Najwyższa pora, by niniejszy stan rzeczy uległ zmianie.
Transferowe lato w pełni. W mediach roi się od plotek, piłkarze co rusz opuszczają dotychczasowe miejsca pracy tudzież grymaszą w celu wymuszenia zgody na „zrealizowanie marzeń”, a kluby ochoczo inwestują w sprowadzanie ich następców. W Anglii, jak zwykle, zbroi się, kto może. Według danych portalu Transfermarkt.de przedstawiciele Premier League wydali w bieżącym oknie już ponad 750 milionów euro, a na tym z pewnością nie koniec. Każdy pragnie zatrudnić zawodników, którzy wniosą do drużyny nową jakość lub zapewnią konkurencję. Każdy chce czym prędzej zniwelować braki, wzmocnić newralgiczne pozycje.
Nie inaczej sprawy mają się w niebieskiej części Liverpoolu. Kadrę The Toffees zasiliły dotąd trzy jednostki – Jonas Lossl, Fabian Delph oraz Andre Gomes. O ile duński golkiper, pozyskany za darmo ze spadkowicza z Huddersfield, przystał na rolę dublera – numerem jeden w bramce Evertonu pozostaje niezmiennie Jordan Pickford – o tyle angielski pomocnik ma serdecznie dość przesiadywania na ławce rezerwowych i na Goodison Park zamierza grać pierwsze skrzypce. Tercet uzupełnia wykupiony z Barcelony Portugalczyk, który dobrze odnalazł się na Wyspach i stanowił ważny punkt zespołu Marco Silvy w zeszłym sezonie. Kwota 25 milionów euro nie stanowiła dla zarządu żadnego problemu.
Mimo że wszystkie dotychczasowe ruchy jawią się jako sensowne, podstawowa potrzeba drużyny pozostaje niezaspokojona. W kadrze klubu aspirującego do gry w europejskich pucharach wciąż brakuje rasowego snajpera.
Ostatnim napastnikiem, któremu udało się spełnić oczekiwania niebieskiej części Merseyside był Romelu Lukaku. Belg spędził w Evertonie cztery sezony, w trakcie których rozegrał 166 oficjalnych spotkań i zdobył 87 goli. Trafiał do siatki statystycznie co 161 minut, karcił wielkich oraz małych, korzystał zarówno ze swoich warunków fizycznych, jak i z instynktu. Był motorem napędowym, liderem oraz najważniejszą postacią zespołu, więc nic dziwnego, że po jego odejściu na szpicy The Toffees zapanowało bezkrólewie. Żaden z następców brązowego medalisty ostatniego mundialu nawet nie zbliżył się do jego osiągnięć, o powtórzeniu tychże nie wspominając. Inna sprawa, że w gronie dziedziców próżno szukać piłkarzy najwyższej klasy.
Pierwszym, który miał wejść w buty najskuteczniejszego zawodnika w historii Reprezentacji Belgii był Sandro Ramirez. Hiszpan przybył do miasta Beatlesów po bardzo udanych rozgrywkach w barwach Malagi – w 31 występach strzelił 16 goli – prosto z Młodzieżowych Mistrzostw Europy, na których La Rojita zajęła drugie miejsce. Choć charakterystyką i budową ciała znacznie odbiegał od Lukaku, zarząd wiązał z nim spore nadzieje, a co odważniejsi brytyjscy dziennikarze wieścili mu rychły podbój Premier League. Czterdzieści bramek w debiutanckim sezonie? Pestka, w końcu mowa o wychowanku słynnej La Masii.
Niestety oczekiwania nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości. 24-latek nie zaaklimatyzował się w nowym środowisku, a w skutek braku zaufania szkoleniowców – najpierw Ronalda Koemana, a następnie Sama Allardyce’a – pojawiał się na murawie bardzo rzadko albo wcale. Zaledwie pół roku po transferze wrócił do ojczyzny z podkulonym ogonem, lecz ani pobyt w Sevilli, ani przygoda z Realem Sociedad nie odmieniły jego sytuacji w Evertonie. Kolejne rozgrywki znów spędzi w Hiszpanii, a nieudaną próbę podboju angielskiej ekstraklasy usprawiedliwia nieadekwatnym do jego predyspozycji stylem gry drużyny z Goodison Park. Nic nie wskazuje na to, by Hiszpan miał kiedykolwiek załatać wyrwę po Romelu.
Nie zrobi tego również Oumar Niasse, który wprawdzie zdobył dla The Toffees kilka ważnych bramek, lecz szczytem jego osiągnięć pozostaje dziewięć trafień w sezonie 2017/18. Poza tym, Senegalczyk kompletnie nie wpisuje się w filozofię Marco Silvy, czego dowodem ostatnie wypożyczenie do Cardiff.
Nieco więcej cierpliwości okazuje się natomiast Cenkowi Tosunowi. Nie sposób stwierdzić, czy wynika to z jego umiejętności, czy może z kwoty (ponad 20 milionów euro), jaką pochłonęło sprowadzenie go do Liverpoolu, lecz fakty są takie, że dotychczasowe wysiłki Turka nie powalają na kolana. W 43 meczach z herbem Evertonu na piersi strzelił on jedynie dziewięć goli i o ile świeżo po przyjeździe ze Stambułu był członkiem wyjściowego składu, o tyle w minionych rozgrywkach występy od pierwszej minuty przeplatał z przesiadywaniem na ławce rezerwowych. Ba, na finiszu zmagań niemal całkowicie wypadł poza kadrę. Mimo to, zarząd nie zamierza skazywać go na banicję – czy to czasową, czy permanentną – a sam zainteresowany twierdzi, iż nie złoży broni w walce o miejsce w podstawowej jedenastce. Na razie idzie mu cokolwiek mizernie.
Swoje szanse w centralnej części ofensywy otrzymywał również sprowadzony zeszłego lata Richarlison. W trzynastu występach w roli “dziewiątki” Brazylijczyk wziął udział w sześciu akcjach bramkowych, co tylko potwierdziło, że zdecydowanie lepiej czuje się na skrzydle (9 goli i asysta). Ostatnim “wymysłem” Marco Silvy stał się zaś Dominic Calvert-Lewin, który w drugiej części sezonu pełnił funkcję podstawowego napastnika. Efekt? Cztery trafienia oraz dwa kluczowe podania. Z szumnych zapowiedzi – na łamach brytyjskiego Expressu Anglik zarzekał się, iż jest gotowy na zostanie głównym snajperem zespołu – wynikło niewiele.
Od przeprowadzki Romelu Lukaku z Goodison Park na Old Trafford minęły dwa lata. Belg może niedługo ponownie przywdziać nowe barwy i związać swoją przyszłość z czarno-niebieską częścią Mediolanu, a klasowego napastnika w Evertonie jak nie było, tak nie ma.
Wiele wskazuje jednak na to, że The Toffees nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa w bieżącym oknie transferowym. Nie dalej, jak w pierwszym tygodniu lipca, brytyjski Mirror podał, iż właściciel klubu z Merseyside, Farhad Moshiri, chętnie widziałby w swojej drużynie Diego Costę. Co więcej, nie jest to pragnienie niemożliwe do spełnienia. Nie dość, że Hiszpan nie ma najlepszych relacji z władzami Atletico Madryt, to w dodatku chętnie wróciłby na Wyspy, gdzie w latach 2014-2017 występował z sukcesami w barwach Chelsea. Zdaniem Sama Allardyce’a sięgnięcie po 30-latka pozwoliłoby Evertonowi włączyć się w rywalizację o prawo do gry w Lidze Mistrzów.
W razie fiaska rozważana jest natomiast kandydatura Mario Mandzukicia. Jak donosi The Telegraph, Marco Silva jest fanem talentu Chorwata i z przyjemnością przyjąłby go pod swoje skrzydła. Mimo zaawansowanego wieku, wicemistrz świata wydaje się stworzony do gry w Premier League i niewykluczone, iż sprawdziłby się w niej nie gorzej niż Costa. Pozostaje tylko przekonać dyrektora sportowego The Toffees, Marcela Brandsa, który jest przeciwnikiem sprowadzania piłkarzy z tyloma wiosnami na karku.
Zainwestowanie w napastnika jawi się jako nieodzowne. Albert Einstein stwierdził niegdyś, iż szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów. Na zdrowy rozsądek Everton nie ma więc wyjścia – chcąc liczyć się w grze o najwyższe cele nie może po raz kolejny skazać się na brak rasowego snajpera. Dopóki takowy nie znajdzie się w kadrze, dopóty ekipa z miasta Beatlesów będzie oglądać plecy Wielkiej Szóstki i Wolverhampton, a niedługo także Leicester oraz West Hamu.
Serdecznie zapraszam na mój fanpage, na którym publikuję opinie, spostrzeżenia oraz przemyślenia związane z piłkarskim światem.
Jeśli spodobała Ci się wrzutka, zaobserwuj #zycienaokraglo
Dzięki!
#sport #mecz #pilkanozna #transfery #premierleague #everton #zycienaokraglo
Powered by WPeMatico