Janusz Majer o powrocie na K2: Kto jak nie ludzie z żelaza?
– Wrócimy na K2 w grudniu 2019 r. Nie obawiam się, że ktoś inny nas uprzedzi i stanie na szczycie najbliższej zimy, bo nie widzę na świecie nikogo takiego – mówi Janusz Majer, szef komitetu organizacyjnego narodowej zimowej wyprawy na K2.
Dariusz Wołowski: W miniony weekend w Dolinie Roztoki spotkali się uczestnicy narodowej wyprawy na K2, by podsumować ostatni pobyt w Karakorum i zdecydować o przyszłości.
Janusz Majer: Już opublikowaliśmy decyzję, że kolejna polska narodowa wyprawa na K2 jest planowana na 2019 r. Nie ma raczej szans, by wrócić pod ostatni niezdobyty zimą szczyt za pół roku. Żeby to zrobić, trzeba by już mieć na to pieniądze, a my dopiero zaczynamy rozmowy z potencjalnymi sponsorami. Oczywiście po tym, jak wielkim zainteresowaniem cieszyła się wyprawa minionej zimy, sądzimy, że teraz będzie łatwiej. Mimo wszystko żeby zdążyć dopiąć terminy, trzeba, by karawana z głównym sprzętem ruszyła w góry latem lub jesienią, najdalej we wrześniu. Uznaliśmy, że tak szybko zdobyć pieniędzy, zakupić sprzętu i zorganizować całej logistyki się nie uda. Dlatego dajemy sobie na to półtora roku. Realia nas do tego skłaniają.
Rozmawialiście w Roztoce o tym, dlaczego ostatnia wyprawa nie zakończyła się zdobyciem szczytu?
– Głównie to problem okien pogodowych, czyli momentów takiej pogody, gdy można się wspinać. Wyprawa powinna przyjechać w Karakorum wcześniej, w grudniu, tak by 21. czy 22., czyli wtedy, gdy zaczyna się zima, być już w bazie. Droga, którą wybierzemy na szczyt, to Żebro Abruzzi. Jest ona co prawda dłuższa, ale bezpieczniejsza. Tymczasem ostatnim razem nasi himalaiści próbowali Drogi Basków. Latem był tam na rekonesansie Janusz Gołąb i wydawało mu się, że będzie to wejście stosunkowo łatwe. Tymczasem zimą lawiny kamieni tak bardzo dają się we znaki, że czynią tę drogę ekstremalnie ryzykowną. O tym się przekonaliśmy ostatniej zimy, kiedy nasi himalaiści zmuszeni byli do przenosin spod Drogi Basków pod Żebro Abruzzi. No i trzecia sprawa to współdziałanie w grupie. W ostatniej wyprawie uczestniczyło za dużo wybitnych osobowości. Liczyłem na to, że górę weźmie profesjonalizm. Że będzie jak z Arjenem Robbenem i Robertem Lewandowskim w Bayernie Monachium. Czyli, że można odłożyć na bok sympatie i antypatie, by osiągać wspólny cel. Zagrać do jednej bramki. W naszej wyprawie to się niestety nie udało i trzeba wyciągnąć wnioski. Zimowe wejście na K2 to zadanie zespołowe, które wymaga współpracy na najwyższym poziomie. Nie może być tak, że każdy robi to według własnej metody. Wydaje mi się, że minionej zimy za mocno zagrały różnice kulturowe między Denisem Urubką i resztą wyprawy. Trzeba tego unikać w przyszłości.
Urodzony w Rosji Urubko, który jest znakomitym himalaistą, nie mógł znaleźć wspólnego języka z szefami wyprawy. Czy realne jest, że zabierzecie go jeszcze raz na K2?
– Nie widzę takiej możliwości. Powtórzę: to jest przedsięwzięcie w najwyższym stopniu zespołowe. Działanie na własną rękę osłabia całość. Tego trzeba unikać.
Czyli kolejna wyprawa będzie mniej gwiazdorska?
– Gwiazdorska niech będzie, bo mamy w Polsce bardzo znanych i cenionych himalaistów, ale zimą na ośmiu tysiącach metrów muszą mówić wspólnym językiem. I wydaje mi się, że taka grupa się tworzy, że team spirit jej się buduje. Poza konfliktem z Urubką było wiele dowodów na to, że grupa się scala.
Szef ostatniej wyprawy Krzysztof Wielicki mówi, że nie wie, czy pojedzie na kolejną. Że musi przemyśleć wiele spraw. Gdyby się nie zdecydował, skład byłby jeszcze mniej gwiazdorski.
– Zastanawiamy się nad tym, kto mógłby być kierownikiem kolejnej wyprawy. Sprawa jest otwarta. Myślę, że na rozterki Wielickiego wpływ ma po prostu PESEL. Ja też już od jakiegoś czasu na wyprawy nie jeżdżę, to w końcu ogromny, ekstremalny wysiłek, na który człowiek w pewnym wieku nie może już sobie pozwolić.
Myśląc o następnej wyprawie, Wielicki mówił o wzmacnianiu składu.
– Tu się zgadzamy. Trzeba szukać więcej takich ludzi jak Maciej Bedrejczuk, młodych, świetnych alpinistów, których chcielibyśmy zainteresować wspinaczką wysokogórską. Przykład Bedrejczuka zachęca młodszą generację wspinaczy, by zmierzyć się z takim wyzwaniem jak zimowe wejście na K2. I tak jak mówi Wielicki, trzeba będzie zorganizować dla nich jesienną lub letnią wyprawę na jakiś ośmiotysięcznik. By mogli się sprawdzić.
Nie boi się pan, że ktoś was za pół roku uprzedzi i stanie na szczycie K2 ostatniego, niezdobytego zimą ośmiotysięcznika?
– Nie boję się, bo też nie widzę nikogo, kto byłby w stanie tego dokonać. A jeśli nawet, to oczywiście góry stoją, są dla wszystkich, każdy ma prawo próbować. To jest sport. Ale sport obarczony ryzykiem. Trzeba działać spokojnie, racjonalnie. Pośpiech, ściganie się, napinanie, zapominanie o rozsądku nie sprzyjają takim przedsięwzięciom jak zimowe wejście na najtrudniejszy szczyt Ziemi.
Jak pan przyjął decyzję szefów ostatniej wyprawy, że wracają do Polski, mimo iż na szczyt wejść się nie udało? Jak porażkę?
– Oczywiście cel, czyli wejście na szczyt, nie został zrealizowany, ale ta wyprawa odniosła kilka innych sukcesów. Zebrała bezcenne doświadczenie. Ale też była znakomitą promocją Polski. A my przecież również taki mieliśmy cel, wygraliśmy przecież fundusze w konkursie zorganizowanym przez Ministerstwo Sportu i Turystyki. O naszej wyprawie „New York Times” zrobił wielki reportaż, przysłał fotoreportera i dziennikarza, którzy wspinali się z naszymi chłopakami w Tatrach. Przedrukowano potem ten tekst w Niemczech, były informacje w National Geographic i w wielu innych miejscach. Hiszpanie i Włosi tym żyli tak jak Polacy. Instytut Monitorowania Mediów ocenił, że o wyprawie dowiedziało się grubo ponad 300 mln ludzi na świecie. W kraju dziennikarze sportowi oderwali się na chwilę od piłki nożnej i pisali o himalaizmie. Wszyscy o tym dyskutowali. Dla ruchu wspinaczkowego to bardzo dobrze, nagle społeczeństwo się dowiedziało, na czym to wszystko polega.
Rozumiem, że mówi pan o tym z nutką ironii? W czasie waszej wyprawy miliony Polaków stały się nagle ekspertami od zimowych wypraw w Himalaje.
– Żadne wielkie przedsięwzięcie w dzisiejszych czasach nie odbywa się bez udziału mediów. Taki jest świat. I my się na to nie obrażamy. Przeciwnie. Uważamy, że sukces medialny poprzedniej wyprawy pomoże następnej. Jasne, że każde wydarzenie takie jak nasza wyprawa wywołuje kontrowersje, komentarze pozytywne i negatywne. Jest tematem dyskusji, a czasem zwykłego hejtu, który przy takich okazjach pojawiał się w internecie. Ale na to narażeni są wszyscy. Takie mamy czasy. Poza tym narodowa debata o alpinizmie czy himalaizmie była dla nas czymś zdecydowanie pozytywnym.
Czy są ciągle Polacy ludźmi z żelaza, jak opisywała ich światowa prasa w czasach Kukuczki, Zawady, Wielickiego?
– To była moja generacja, która dokonywała w Himalajach rzeczy niewyobrażalnych. Przełamywała przecież izolację i żelazną kurtynę. Oczywiście potem była przerwa pokoleniowa, ale znów jest o nas w świecie głośno. I uważam, że jeśli jest kraj, który może zebrać grupę himalaistów zdolną stanąć zimą na szczycie K2, to jest nim właśnie Polska.
Wejście systemem alpejskim. Czyli małą, zgraną grupą wspinającą się szybko?
– Uważam, że na alpejski atak zimą na najtrudniejszy szczyt Ziemi wciąż jest za wcześnie. Może dokonać tego duża wyprawa: taka jak nasza ostatnia, czyli 12-13- osobowa.
Rozgłos dała wyprawie akcja ratunkowa na Nanga Parbat. Uratowanie Elisabeth Revol.
– To był zbieg kilku niecodziennych wyczynów, gdzie człowiek przekracza granice swoich możliwości. Najpierw wspaniała akcja pilotów, którzy nie wyrzucili ratowników w bazie, ale znacznie wyżej, o dzień drogi dalej, pod ścianą, którą Adam Bielecki i Denis Urubko pokonali w nocy w kilka godzin. Normalnie takie wejście trwa czasem 2-3 dni. A kiedy odnaleźli Revol, musieli ja sprowadzić na dół. Eli miała tak odmrożone ręce, że sama nie dałaby rady zejść. Szansa uratowania Tomka Mackiewicza zależała więc od kolejnego helikoptera, który wywiózłby ratowników na 7 tys. m, ale wtedy przyszło załamanie pogody, które uniemożliwiło podjęcie próby. Szkoda, ale tu nic więcej zrobić się nie dało.
Powered by WPeMatico